wtorek, 6 lipca 2021

Z pamiętnika poliglotki


Od mojego ostatniego wpisu minęło 7 lat. To sporo czasu i oczywiście wiele się od tego czasu zmieniło (choć nie wszystko). Nadal interesuję się językami, nadal pracuję jako tłumacz (obecnie w pełnym wymiarze godzin), nadal studiuję; nadal nie mam licencjatu i po raz kolejny usiłuję te studia skończyć. To mój ostatni semestr i wygląda na to, że tym razem rzeczywiście się uda.

Przez te wszystkie lata udało mi się w pewnym stopniu zweryfikować, na ile znajomość języków obcych rzeczywiście przydaje się w życiu codziennym i zawodowym w Niemczech i doszłam do, myślę, dość interesujących wniosków. 

O tym, że dobra znajomość niemieckiego ułatwia życie w tym kraju, chyba nie muszę nikogo przekonywać. Poza ułatwieniami w życiu codziennym, jak załatwienie sprawy w urzędzie czy lekarza, umiejętnośc płynnego wypowiadania się czy napisania bezbłędnie podania o pracę, bardzo zwiększają szanse na zdobycie tej ostatniej oraz tak naprawdę decydują o stosunku interlokutora do nas. 

Swego czasu ze względu na fakt, że natychmiast musiałam zmienić pracę, złożyłam papiery do pewnej fabryki. Wiedziałam, że czeka mnie praca w trybie zmianowym, brak jakichkolwiek perspektyw oraz dość nudna robota bez możliwości awansu, no ale musiałam gdzieś się zatrudnić na cito. Pamiętam, że mój przyszły szef siedział ze mną w swoim gabinecie podczas rozmowy kwalifikacyjnej i trzymając moje papiery w ręce wymieniał poprzednio zajmowane przeze mnie stanowiska i związane z nimi kwalifikacje. Potwierdziłam. Zapytał mnie wtedy, co w takim razie tu robię i próbował wyklarować, że to nie miejsce dla mnie (z czego doskonale zdawałam sobie sprawę, ale życie pisze różne scenariusze). Pracę dostałam, to pytanie słyszałam jednak jeszcze nie raz.

Podparte samym doświadczeniem kwalifikacje i znajomość języków rzadko wystarczają bowiem do zdobycia intratnej posady. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile osób pytało, dlaczego nie pracuję w konsulacie, ambasadzie, jako tłumacz EU, u prawnika itd. Bo przecież znam TYLE języków! Zabawne, jak wiele osób myli czystą znajomość języka obcego z kwalifikacjami. Nie biorą zupełnie pod uwagę, że (szczególnie w sektorze państwowym) porzebne są dodatkowe umiejętności, a przede wszystkim papiery. Niemcy to wyjątkowo zbiurokratyzowany kraj. Trudno mi zresztą porównać rynek niemiecki do na przykład polskiego, ponieważ nigdy nie pracowałam w Polsce. Wiem jednak, że w niemieckim procesie rekrutacji na większość stanowisk typowo biurowych (pracownik administracji, sekretarka itd.) potrzebne jest przede wszystkim konkretne kształcenie kierunkowe, tzw. Ausbildung. Nie posiadam, poszłam na studia, co przez wiele lat odbijało mi się czkawką. Nie tylko dlatego, że z różnych powodów nie mogłam ich skończyć, ale przede wszystkim ze względu na brak konkretnych perspektyw zawodowych. 

Mimo wszystko po jakimś czasie udało mi się zwolnić z fabryki i zatrudnić na stanowisku biurowym. W pracy posługiwałam się przede wszystkim chorwackim i serbskim (którego do tej pory zwyczajnie nie lubię), trochę rzadziej niemieckim. Kilka mieisęcy później postanowiłam jednak zmienić firmę (nie branżę), ale mając na uwadze poprzednie doświadczenia wiedziałam, że prawodpodobnie nie wytrzymam długo na nowym stanowisku. Tutaj również nie miałam problemu ze zdobyciem pracy - miałam spore doświadczenie w tym kierunku, mówiłam w kilku językach, a tego właśnie mój pracodawca poszukiwał. Moje obawy szybko sie jednak potwierdziły (nigdzie nie dostałam tak w dupę jak tam przez tych kilka tygodni). Zaczęłam więc rozważać opcję rozpoczęcia działalności na własny rachunek. Zarywałam noce planując i przygotowując się do tej ogromnej zmiany. Postanowiłam zostać tłumaczem freelancerem.

Zadanie niełatwe, ale to właśnie chciałam w życiu robić. Miałam juz pewne (czteroletnie) doświadczenie w pracy tłumacza, choć nigdy nie mogłam poświęcić jej tyle uwagi, ile bym chciała. Złapałam jednak byka za rogi i myślę, że była to dobra decyzja.

Wciąż się uczę. Każde tłumaczenie stanowi dla mnie wyzwanie, nadal nie doceniam własnych możliwości i nie wiem, kiedy (o ile w ogóle) się to zmieni. Dopiero niedawno w rubryce „znajomość języków” we własnym CV zmieniłam poziom angielskiego na B2; ciągle wydawało mi się, że znam go za słabo. 

Nie podejmuję się tłumaczeń z języka serbskiego ani na język chorwacki, nawet nie próbuję się brać za rosyjski. Póki co. Akurat w stosunku do tego ostatniego mam szeroko zakrojone plany, ale o tym kiedy indziej. Obecnie tłumaczę z angielskiego, chorwackiego, niemieckiego i polskiego na niemiecki i polski. Staram się wciąż podwyższać swoje kwalifikacje, zdobywać kolejne umiejętności, rozszerzać słownictwo, wiedzę na każdy temat, szukam wyzwań i staram się im sprostać. Kocham tę prace i jestem niezmiernie szczęśliwa, że wreszcie udaje mi się w pełni wykorzystać swoje zdolności i to w sposób, który sprawia mi tak ogromną satysfakcję.

Mam również zamiar powrócić do pisania tego bloga. Czy będą to posty wyłącznie językowe czy też może rozszerzę arsenał, pokaże czas.

Cieszę się, że jestem gdzie jestem i mam nadzieję jak najdłużej tu zostać.

Ula

sobota, 18 października 2014

"One sky above us" czyli spotkania polsko-ukraińsko-niemieckie.

Plakat projektu.
Dzisiejszy wpis poświęcony jest wymianie uczniowsko-studenckiej, w której miałam przyjemność wziąć udział w sierpniu tego roku. Odbywała się ona w leżącym niedaleko ukraińskiej granicy Rzeszowie, w którym to mieście gościłam po raz pierwszy. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tam żadnych rewelacji - ot zwykłe miasteczko leżące na drugim krańcu Polski. Na szczęście mocno się rozczarowałam :) Rzeszów jest naprawdę śliczny i każdego, kto jeszcze nigdy tam nie był, z całego serca zachęcam do odwiedzenia tego uroczego miasta. Ale wróćmy do tematu.

Wymiana odbywała się w dniach 04.08.2014 – 10.08.2014 i dowiedziałam się o niej przez pocztę pantoflową. Na początku dość sceptycznie podchodziłam do całej idei, szczególnie że większość kosztów miał pokryć organizator, a to zawsze wydaje mi się podejrzane ;-) W końcu jednak zdecydowałam się pojechać.


Już podczas dwudziestogodzinnej podróży z Heidelbergu do Rzeszowa miałam okazję przypomnieć sobie co nieco po rosyjsku - jechało nas pięcioro, czworo Ukraińców i ja. Zdziwiło mnie trochę, że rozmowa po rosyjsku nie stanowi dla nich żadnego problemu. Myślałam, że będę musiała przygotować się na ewentualną odmowę, choćby ze względu na obecną sytuację na Ukrainie. Nic takiego się jednak nie stało.

Po przybyciu zostaliśmy zakwaterowani w hoteliku czy raczej ośrodku młodzieżowym oraz podano nam pyszny, polski obiad, jakiego nie jadłam od miesięcy ^^ Jakoś tak wypadło, że nasza grupa znalazła miejsca niedaleko grupy polskiej. Oczywiście od razu się skumaliśmy ;-)

Program trwał siedem dni. W ciągu tego czasu spałam łącznie jakieś dziesięć godzin. Poważnie, w życiu tak mało nie spałam. Czas na to przeznaczony spędzaliśmy na bezwzględnej integracji, czyli szwędaniu się po rzeszowskich ogródkach piwnych (oczywiście tylko pełnoletni), piciu piwa w 10 osób w trzysobowym pokoju hotelowym, co zresztą było surowo zabronione :)), rozprawianiu o stereotypach dotyczących różnych narodów i państw, grze w pokera, chóralnym wyciu "10 kleine Jägermeister", bo musieliśmy zaśpiewać niemiecką piosenkę w miejscowym Domu Kultury, zwiedzaniu okolicy i wiecznym kacu ;-) Poza tym uczestniczyliśmy w przygotowanym przez Organizatorów programie, m.in. wyjeździe do Soliny, zwiedzaniu rzeszowskiego muzeum oraz Trasy Podziemnej czy też w odbywającym się w rzeszowskim Domu Kultury "Wieczorze Tradycji".

"Wieczór Tradycji"

Mimo różnic wiekowych (przedział: 14 -28 lat) i pewnych ograniczeń językowych, udawało nam się porozumieć. Ja miałam szansę pogadać po rosyjsku, po niemiecku, po angielsku i oczywiście po polsku :) Po ukraińsku strasznie dużo rozumiałam, mimo że jedyne dwa słowa, jakich się nauczyłam to "лякую" i "мисто" :-)

Starałam się nawiązać kontakt z większością osób, z czym jak pewnie się domyślacie bywało różnie. Największą przeszkodą była chyba jednak różnica wieku - nie bardzo wiedziałam jak zagaić rozmowę z niektórymi. Dopiero ostatniego dnia przełamałam opory i udało mi się spędzić cały wieczór, a właściwie noc w towarzystwie Ukraińców. Teraz mi szkoda, że stało się to tak późno, ale na szczęście istnieją Fejsbuki i inne tego typu wynalazki ;-)

W drodze do Soliny

Dlaczego w ogóle piszę o projekcie? Przyznam Wam, że jechałam nań z mieszanymi uczuciami. Nie chodziło już nawet o te podejrzanie niskie koszta ;-) Po prostu nie do końca potrafiłam sobie całą tę imprezę wyobrazić. Nie będę owijać w bawełnę - oglądam wiadomości i czytam gazety, choć ostatnio coraz rzadziej. Dlaczego?
Włączam telewizor. Ukraina, Putin. Od niedawna Państwo Islamskie i Ebola. Wyłączam.
Idę do kiosku. Z każdej okładki groźnie spoglądają na mnie: Władymir, ukraińscy separatyści, islamscy separatyści i wirus Ebola. Nie kupuję.
Boję się otworzyć lodówkę, żeby z wnętrza nie wyskoczył na mnie Putin, Ukraińcy, uzbrojeni po zęby Muzułmanie albo Ebola.

To nie moje konflikty i nie mój świat. Nie chcę już oglądać ani słuchać Władymira, ukraińskich separatystów i reszty wesołej gromadki. Również w sierpniu dopadła mnie myśl, że to będą nieuniknione tematy, a ja nie chcę. Mimo wszystko pojechałam.

Młodzi Ukraińcy wcale nie okazali się bandą terrorystów nienawidzących Rosjan i wszystkiego, co rosyjskie. Miałam okazję przekonać się o tym już pierwszego dnia, kiedy to jako jedyna przedstawiłam się między innymi po rosyjsku i dostałam brawa. W pierwszym momencie mnie zamurowało, ale oczywiście natychmiast zrobiło mi się bardzo miło :) Również podczas późniejszych prób komunikacji posługiwałam się rosyjskim i zawsze mogłam liczyć na odpowiedź w tym samym języku. Nie powiem, było to dla mnie sporym zaskoczeniem I o ile początkowo trochę bałam się zagajać rozmowę po rosyjsku, to po kilku dniach miałam pewność, że nikt nie będzie na mnie krzyczał :)
Być może takie nastawienie było głupie, ale ten projekt to tak naprawdę moje pierwsze spotkanie z Ukraińcami. Wiadomości o ukraińskich terrorystach i oficerach UPA, którzy pastwili się nad polskimi żołnierzami, hulające w polskim internecie i podręcznikach historii, zrobiły niestety swoje.

Podczas rozmów z Ukraińcami z naszej "niemieckiej" grupy (w której Niemców było raptem trzech :)), poruszyliśmy w końcu temat konfliktu za naszą wschodnią granicą. Sama się sobie dziwiłam, kiedy okazało się, że jednak nie trafił mnie szlag i nawet wzięłam udział w dyskusji.

Również młodzi Polacy, wbrew zapewnieniom polskich mediów nie okazali się bandą rozjuszonych faszystowskich durniów z siekierą w jednej ręce i kastetem w drugiej (no tu się akurat nie zdziwiłam). Nie zauważyłam nienawistnych spojrzeń, nacjonalistycznych zapędów czy rasistowskich odzywek. Ze strony żadnej nacji, a było ich sześć (Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Rosjanie, Bułgarzy i Turkmeni). Wszyscy nastawieni byli na integrację przez duże "I" - razem śpiewaliśmy, tańczyliśmy, gotowaliśmy potrawy narodowe i ogólnie poznawaliśmy swoje kultury. Wszystko oczywiście z przymrużeniem oka, bez pomijania "niewygodnych" tematów typu stereotypy. Powiem Wam, że dawno się tak nie uśmiałam słuchając o Polakach i Polsce :)

Byliśmy ze sobą jedynie przez tydzień (dla mnie był to zresztą pierwszy tego typu wyjazd, nawet na koloniach nigdy nie byłam :)), a mimo to podczas pożegnania z ukraińską grupą ciężko było dostrzec osoby, które by nie płakały. Było to na tyle emocjonujące przeżycie, że naszej polskiej młodzieży udało się przekonać wychowaców, aby pozwolili im odprowadzić Ukraińców na dworzec. O 3 nad ranem. Ja również poszłami i mimo że wszyscy byliśmy niesamowicie zmęczeni, nie chcieliśmy zostawić ich samych. Chyba do końca życia nie zapomnę widoku tych smutnych, zapłakanych czternato- i piętnastoletnich dzieciaczków, bo takimi wtedy mi się wydali.

Cały projekt powstał przede wszystkim dzięki Pani Walentynie Turowskiej-Dmytrenko, Ukraince od lat mieszkającej w Polsce i organizującej tego typu imprezy, pozwalające młodym ludziom międzynarodową integrację i otwierające im (nam) okno na świat. Chyba nigdy nie spotkałam człowieka tak bardzo zaanagażowanego w sprawy innych i służącego wszystkim pomocą w każdym momencie.

“One sky above us” jest pierwszym projektem, w którym udział brały grupy nie tylko polskie i ukraińskie, ale także niemieckie. To dzięki Walentynie mieliśmy okazję przeżyć tak wspaniałą przygodę!

DZIĘ – KU – JE – MY! :)

Jeżeli chcielibyście dowiedzieć się więcej na temat projektu, po prostu piszcie :)

Ja tymczasem życzę Wam, żebyście mieli kiedyś okazję wziąć udział w takim przedsięwzięciu – naprawdę warto.

Ula



poniedziałek, 22 września 2014

O stronach typu "Language exchange" słów kilka.

Witam Was po baaardzo długiej przerwie.

Ostatni post napisałam półtora roku temu, wiem. W ciągu tego czasu sporo się zdarzyło, moje zainteresowania zmieniały się jak w kalejdoskopie - od mody, przez lakiery do paznokci i kosmetyki, gotowanie aż do powrotu do korzeni, czyli języków obcych. Starałam się też prowadzić jakieś tam blogi, ale żaden z tematów, kórym były poświęcone, nie okazał się wystarczająco interesujący, żeby skupić moją uwagę na dłużej niż kilka tygodni.


Jeśli chodzi o naukę języków, to póki co nic się nie zmieniło - wciąż uczę się chorwackiego (bośniackiego, czarnogórskiego, serbskiego - niepotrzebne skreślić), rosyjskiego i angielskiego. Niemieckiego się nie uczę, bo i tak mam go dość na codzień. Staram się czytać jak najwięcej po polsku, żeby nie sadzić byków i nie wyjeżdżać już z perełkami typu "Turczyn" (to akurat po chorwacku, ale i tak mi było głupio, jak z tym wyjechałam, a Mama popatrzyła na mnie jak na ufo) czy "Austrij... Austrija..." - no ni cholery nie mogłam sobie przypomnieć, jak po polsku nazywa się mieszkaniec Austrii. Z wrażenia znów zadzwoniłam do Mamy.

Trochę mnie to martwi, bo przecież mam mnóstwo kontaktu z językiem, naprawdę dużo czytam, rozmawiam po polsku czy oglądam filmy. Zawsze byłam pewna, że nie można zapomnieć języka ojczystego... i nadal się z tym zgadzam, z tym, że teraz dodałabym w nawiasie "ale pojedyncze słowa już tak".

W związku z tym, że ostatnio zaczęłam udzielać lekcji angielskiego pewnej 12-letniej dziewczynce, postanowiłam trochę się jeszcze podszkolić. Ot takie tam sprawy, które w zasadzie wydają się oczywiste i na poziomie szkoły podstawowej, ale jak mnie ktoś ni z tego ni z owego zapyta, to na chwilę zamieram.
Nie zawsze chce mi się czytać po angielsku, bo po prostu... tego nie cierpię. No drażni mnie interpunkcja, brakuje mi przecinków i czasem muszę czytać jedno dłuższe zdanie trzy razy zanim załapię, o co chodzi. Z językiem mówionym nie mam na szczęście takich problemów.

W związku z moją awersją do czytania po angielsku (chociaż nie powiem, czasami się zmuszę), postanowiłam odświeżyć swoje konta na stronach typu "language exchange". Nie wiem, ilu z Was orientuje się, o co chodzi, dlatego napiszę króciutko - są to strony internetowe, na których można skontaktować się z ludźmi z całego świata i stworzyć tandem językowy. Załóżmy, że chcę się uczyć mandaryńskiego chińskiego. Rejestruję się na takiej stronie i szukam Chińczyka, który chce się uczyć polskiego. Możemy umówić się na skype, wymieniać maile, listy, cokolwiek przyjdzie nam do głowy. To tak w wielkim skrócie.

Większość tego typu stron oferuje darmowe usługi, niektóre z nich są jednak częściowo bądź całkowicie płatne. Ale nie o tym.
Również na fejsbuku istnieje wiele stron czy grup zrzeszających osoby zainteresowane taką internetową wymianą językową. I to o nich przede wszystkim będzie mowa.

Kiedy już uda nam się wpełznąć do takiej grupy, najlepiej napisać, jakie języki się zna i jakich poszukuje. Tutaj też trzeba uzbroić się w cierpliwość. Nie wiem jak komu, ale mnie na przykład średnio odpowiada nauka angielskiego z ledwo potrafiącym się w tym języku przedstawić Algierczykiem, Egipcjaninem czy innym Syryjczykiem. Jeśli już mam się uczyć, to z native speakerem i to z kraju anglosaskiego. Mój wybór, moje prawo. Niestety, ww. osobników jest na tego typu stronach całe multum, a ja, jak już pisałam w jednym z postów, nie jestem zwolenniczką zbyt bliskich kontaktów z obywatelami krajów arabskich. Szczególnie teraz, kiedy w Syrii odbywa się cały ten przerażający cyrk z PI, a Syryjczycy nagle chcą się uczyć niemieckiego. Jasne, tylko publicznych dekapitacji nam tu jeszcze brakuje. Ale odbiegłam od tematu.

Głowny problem ze stronami na fejsie polega na tym, że bez względu na to, jaki język wybierzecie (szczególnie dziewczyny), od razu znajdzie się dwudziestu chłopa o imionach Rafik, Tofik i Ahmed, którzy nagle ciężko marzą o tym, żeby mówić po polsku/szwedzku/swahili (niepotrzebne znów skreślić). W zamian proponują naukę kurdyjskiego, punjabi, arabskiego, czy tureckiego (przy czym z tym ostatnim mam jeszcze najmniejszy problem). I nie dociera, że nie, nie jestem zainteresowana arabistyką, skoro jak byk napisałam, że szukam rosyjskiego i chorwackiego. Część z nich po prostu pisze pod postem "add me: sweetahmed@xxx.com / skype: xxx..." Żadnego "dzień dobry" czy choćby "pocałuj w dupę", nie. Od razu "dodaj mnie". A jak zapytacie, czy znają poszukiwany przez Was język, to tak, oczywiście. Bo u nich angielski to język urzędowy (taaa, szczególnie w Syrii) albo od X lat są nauczycielami języka. A walą takie błędy, że dziecko z podstawówki by się uśmiało, poważnie.

Czasem można poznać kogoś fajnego. Kiedyś tam często gadałam z jedną laską z Mińska, ona bardzo dobrze znała polski, a ja bardzo słąbo rosyjski ;) Ale i tak się dogadywałyśmy. Przez dłuższy czas miałam też kontakt z gościem z Dubaju ;), a nawet Indii. Ot tak, żeby sobie pogadać, dowiedzieć się trochę o innych kulturach. Przez internet poznałam też pewnego młodziutkiego Boszniaka, który od tego momentu ciągle zaprasza mnie do Sarajewa na ślub. Nasz ślub. :)

Czasami jednak trafi się na jakiś taboret, ćwierćinteligenta albo inne ufo. Albo kompletnie nie zna angielskiego albo interesuje go tylko rozmiar moich cycków i kod na wadze. Gonię w cholerę, ale i tak za każdym razem się wściekam, bo przecież ni po to tracę swój czas. Niestety, ryzyko jest i będzie, takie są już internety...

Mimo wszystko chciałam bardzo polecić Wam tę formę nauki języka obcego. Oczywiście o ile jesteście już w stanie wydukać kilka zdań ;) Jeśli boicie się kompromitacji, możecie na początku tylko wymieniać się mailami z partnerem i prosić o ewentualną korektę. Ja w tej chwili koresponduję w ten sposób po rosyjsku, choć muszę przyznać, że poza przecinkami nie robię wielu błędów. Aż sama jestem zaskoczona.

Jeśli zdecydujecie się na taką formę rozrywki, być może nieco pomoże Wam kilka moich rad. Możecie się do nich zastosować, ale oczywiście nie musicie ;)

1. Nie rejestrujcie się pod własnym nazwiskiem (szczególnie na fejsie). Najlepiej załóżcie anonimowe konto i używajcie jedynie pseudonimów.
2. W razie pytań o wzrost, wagę czy ewentualnych próśb, aby pokazać swoją figurę, gońcie delikwenta na cztery wiatry. Raczej nie chodzi mu o wymianę języków, przynajmniej nie tych, na których Wam zależy.
3. Unikajcie podejrzanych kontaktów, szczególnie z ludźmi mającymi w profilowym zdjęcie swojej gołej klaty tudzież innych strategicznych miejsc.
4. Jeśli naprawdę zależy Wam na porządnej nauce, starajcie się wybierać do tandemu tylko native speakerów. Im mniej błędów będziecie robili, im więcej ten ktoś będzie w stanie skorygować, tym lepiej dla Was.
5. Bądźcie ostrożni. Nie podawajcie prawdziwego adresu email, w którym widnieje Wasze imię i nazwisko. tutaj akurat bardzo przydatne są adresy typu "słodkikoteczek@miau.pl". To samo ze skypem. Załóżcie sobie konto pod jakimś tam pseudonimem. Im mniej obcy ludzie będą o Was wiedzieć, przynajmniej na początku znajomości, tym lepiej.

Na razie to chyba tyle. Nie będę Wam podawać linków do poszczególnych stron. Tych fajnych jest naprawdę niewiele i z pewnością natychmiast znajdziecie je w google :)

W kolejnym wpisie opowiem Wam o wrażeniach z polsko-ukraińsko-niemieckiej wymiany studenckiej, na którą udało mi się wyjechać w sierpniu tego roku :)

Trzymajcie się cieplutko i do następnego wpisu!
Ula

środa, 29 maja 2013

Językowy horror.

Z tytułem może trochę przesadziłam, jednak muszę przyznać, że mam coraz większe obawy co do swoich umiejętności bezstresowego przełączania między językami...

Zacznijmy od początku. Jestem w trakcie przeprowadzki. Nie pierwszej i nie ostatniej w tym roku :) W ciągu tego okresu udało mi się zmusić/przekonać (niepotrzebne skreślić) swojego mężczyznę do prowadzenia ze mną rozmów po chorwacku. W domu. Codziennie. Najlepiej cały czas.

Bardzo się cieszę, że  w końcu się przekonał. Do je pory jego jedynym argumentem było: "Nie będziesz mnie rozumieć". A ja, jako że uparte ze mnie stworzenie, powtarzałam, że ze zrozumieniem to ja akurat żadnych problemów nie mam, gorzej u mnie z mówieniem i jak chcę się nauczyć i jeśli on chce, żebym się nauczyła, to nie ma, że boli. Jedziemy z chorwackim.

Codziennie rozmowy, a przede wszystkim słuchanie tego, co do mnie mówi, bardzo szybko przyniosło efekty... Mówię dośc pewnie, w miarę szybko, rzadko dłużej muszę zastanowić sie nad jakimś słowem. Ale... No właśnie, "ale". Nie samym chorwackim człowiek żyje. W związku z tym, że wśród moich znajomych jest niewielu Niemców, mój kontakt z tym językiem ogranicza się do czasu spędzonego na uczelni. Coraz częściej zdarza się, że zapominam niektórych słow albo mam problem z przypomnieniem sobie synonimów. Na szczęście isnieje "Duden.de" (swoją drogą, polecam wszystkim, którzy nie mają w domu słownika j. niemieckiego, a potrzebują np. odmiany czy rodzajnika - mnie już kilka razy uratował tyłek).

Konkretny problem zauważyłam np. w trakcie trwania seminarium "tłumaczenia chorwacko-niemieckie" (z którym zresztą od niedawna dałam sobie spokój, bo się zwyczajnie nie wyrabiam, ale to inna historia). Dowcip polegał na tym, aby w miarę poprawnie i wiernie (ale nie tak wiernie, jak w przypadku mojej dobrej znajomej - pani S.) przetłumaczyć na język niemiecki chorwacki, bośniacki lub serbski tekst. Ze zrozumieniem, poza bośniackimi tekstami, nie miałam większych problemów, ale kiedy przyszło co do czego i trzeba je było ładnie przetłumaczyć na niemiecki, okazywało się, że nagle zapominałam, jak na przykład tworzy się szyk zdania w niemieckim! W niemieckim, z którym przecież od 6 lat mam codziennie do czynienia!

Inny problem pojawia się przy nauce rosyjskiego. W zasadzie nigdy nie sądziłam, że te dwa języki mogą mi się kiedyś pomylić. Mimo wszystko często mylę koniugacje. Dziś na przykład walnęlam coś w stylu "Они ненавижут" - totalna głupota. "Я ненавижу", ale "они ненавидят". Odmianę chorwacką, w której czasowniki w 3. os. l. mn. często kończą się na "u" popieprzyłam z odmianą rosyjską, w której czasowniki kończą się co prawda na ут/ют, ale również na "ат/ят. I zakończyłam stwierdzeniem, że muzułmanie po rosyjsku nazywają się "муслиманы". Znów chorwackie słowo. Myślałam, że jak je wypowiem z ruskim akcentem, to od razu będzie charaszo :) Nie było... Dawno nie widziałam swojego wykładowcy z tak wytrzeszczonymi oczami :)

Na szczęśćie w czwartym semestrze udało mi się nareszcie znależć tandem-partnerkę. Ona pomaga mi w rosyjskim, gada ze mną, ja czytam na głos, ona mnie poprawia... I na odwrót. Strasznie sie cieszę, bo szkoda mi tego rosyjskiego. Gramatykę opanowałam w stopniu (mnie osobiście) zadowalającym, ale mówienie ciągle sprawia mi trudności. Ostatnio znalazłam jakiś darmowy angielsko-rosyjski kurs językowy. Ściągnęłam sobie w postaci mp3 i staram się słuchać kilka razy w tygodniu, np. przy zmywaniu naczyń czy wykonywaniu innych fascynujących czynności :D

Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie. Na razie walczę. Żadnego z języków nie stawiam na pierwszym miejscu, ponieważ chciałabym w miarę możliwości opanować wszystkie i nie zapomnieć żadnego z nich. Przede mną sporo pracy, a te cholerne przeprowadzki mnie wykańczają :)

Życzę Wam milego weekendu oraz jak najmniej stresu i językowych horrorów! ;)
ula

poniedziałek, 11 marca 2013

Recenzja - Vedrana Rudan - "Ucho, gardło, nóż".

Postanowiłam napisać co nie co o książce, na podstawie której piszę swoją pracę. "Uho, grlo, nož" to książka chorwackiej dziennikarki Vedrany Rudan, za którą to książkę ww. straciła pracę, wcześniej wywołująć skandal w Chorwacji.

Opowieśc utrzymana jest w formie monologu (z małymi wyjątkami), w którym bohaterka, Tonka Babić zwraca się bezpośrednio do czytelników. Co ważne, nie występuje tu forma liczby pojedynczej - Tonka używa jedynie formy "wy", co w toku czytania książki prowadzi do konkluzji, że pretensje zawarte w jej książce skierowane są do całego świata, a nie jednej konkretnej osoby czy instytucji.

Bohaterka jest 50-letnią kobietą, która co prawda kocha męża, z którym przeżyła ileś tam lat, ale planuje uciec od dotychczasowego życia wraz z kochankiem - młodszym o kilkanaście lat żonatym prawnikiem. W trakcie swoich rozważań przedstawia nam wybrane aspekty swego dotychczasowego życia oraz ocenia otaczającą ją rzeczywistość. Przede wszystkim analizuje stosunki chorwacko-serbskie po rozpadzie byłej Jugosławii. Jako córka całym sercem oddanej Partii chorwackiej komunistki oraz Serba, Živko Babića (z którym jej matkę łączył jedynie pojedynczy akt płciowy, w wyniku którego powstała Tonka), znajduje się ona między młotem a kowadłem. Zajadle krytykuje Serbów podających się za Chorwatów, sama jednak nie do końca chce przyznać się do swojego pół-serbskiego pochodzenia. 

Książka jest gorzką analizą bałkańskiej rzeczywistości po 1992 roku, próbą odpowiedzenia na pytanie prznależności narodowej oraz prawa człowieka do godnego życia.

Napisana jest dośc specyficznym językiem. Krótkie, napisane głownie językiem potocznym zdania , masa wulgaryzmów, bezpośredniość i obcesowość wypowiedzi, ciągłe atakowanie czytelników, utożsamianych przez Tonkę z winnymi obecnej sytuacji - wszystko to może zafascynować lub zirytować.
Mnie drażniła przede wszystkim brak konkretnej chronologii oraz wieczne dygresje. Czytając kilka ostatnich stron przedostatniego rozdziału byłam po prostu zła i gdyby nie fakt, że musiałam doczytać tę książkę do końca, chyba bym nie wytrzymała. Muszę jednak przyznać, że zakończenie bardzo miło mnie zaskoczyło - było dość niespodziewane i raczej nietypowe.


Książka została przetłumaczona na język polski, uważam jednak, że warto przeczytać ją w oryginale. Polska wersja nie została co prawda okrojona do tego stopnia, co angielska, jednak po chorwacku czyta się po prostu inaczej.

"Ucho, gardło, nóż" polecam wszystkim interesującym sie kulturą i historią Bałkanów. Nie polecam jej natomiast osobom, których ta tematyka kompletnie nie interesuje - szybko Wam się znudzi.

sobota, 9 marca 2013

Reaktywacja bloga!

Witam Was bardzo serdecznie!

Strasznie głupia sprawa... Zgubiłam hasło do swojego cudownego konta Gmail, w związku z czym przez blisko rok byłam odcięta od bloga i wiadomości od Was! Wszystkich, którym odpisałam dopiero dziś w nocy, bardzo przepraszam i zapewniam, że to nie lenistwo, tylko po prostu pech. Kilka dni temu przypadkiem odkryłam kajecik, w którym miałam zapisane to cholerne hasło - cud...

W związku z tym, że ostatni post napisałam w... 2012 roku, gdzieś w lutym, zdążyło się u mnie trochę zmienić.

Przede wszystkim dałam sobie spokój z czeskim. Poszłam na pierwsze zajęcia w tym (trzecim) semestrze i kiedy okazało się, że nie potrafię (i nie chcę!) wydukać jakiejś tam daty i przerabiać po raz szósty rozdziału pt. "Życiorys" (nudny jak flaki z olejem), doszłam do wniosku, że przecież niepotrzebnie się męczę. Aż mnie rzucało na tych zajęciach, myślałam, że wybuchnę. Poszłam do Pana Nastroszonego i powiedziałam, że sorry Winnetou, ale trzy języki to za dużo (guzik prawda) i że niestety (haha!) padło na czeski. I wiecie co? Ulżyło mi niesamowicie. Mogłam wreszcie skoncentrować się na tym, co sprawia mi przyjemność i nie musiałam juz krzywić się na samą myśl o tych zajęciach.

Trauma jednak pozostała. Znienawidziłam ten język z całego serca. Głupio się przyznać, ale nie mogę słuchać czeskiego, o Czechach jako narodzie, o Czechach jako kraju, o czeskim piwie, o czeskim... No nienawidzę. Do Pragi też nie pojadę, choć to niby blisko. Nie chcę mieć z tym językiem nigdy więcej do czyniena.

Rosyjski nadal kocham. I kocham naszego Szalonego Wykładowcę, z którym piłam wódkę i który prywatnie jest nie mniej trzepnięty niż na uczelni :) Wymaga niemożliwego, ciśnie, krzyczy, robi z ludzi idiotów... i daje taką motywację, że nie można się nie nauczyć. Moja wymowa co prawda ciągle leży i kwiczy, ale niedawno znalazłam mentorkę z Białorusi i nareszcie zaczęłam trochę gadać :)
Teraz niby mam ferie, ale muszę czytać. Lermontowa (który mnie osobiście nudzi, ale wiecie, jak to jest - Lermontow "wielkim poetą był!" :)), Czechowa (którego uwielbiam) i jeszcze jakichś kilku autorów, z których niekoniecznie wszystkich znam :) Oczywiście wszystko po rosyjsku, więc pracy jest niemało, ale to nic - rosyjski uwielbiam!

Chorwacki też kocham. Nawet bardziej :) Radzę sobie dobrze, rozumiem artykuły w gazetach, czytam fachową (i nie tylko) literaturę po chorwacku, słucham chorwackiej muzyki... Ta muzyka to mój narkotyk :) Znacie zespół Crvena Jabuka? Jeśli nie, to żałujcie... Fantastyczni są.
Obecnie piszę pracę o książce Vedranz Rudan "Ucho, gardło, nóż". Potrzebne mi to na chorwacką literaturę. Książka jest... dziwna - niesamowicie wulgarna, ale nie banalna; wyzwolona, ale w tym swoim wyzwoleniu drażniąca; trywialna, ale traktująca o bardzo poważnych tematach (przede wszystkim o stosunkach chorwacko-serbskich po rozpadzie Jugosławii). Gdyby nie ten (mnie osobiście denerwujący) styl i gdybym NIE MUSIAŁA jej czytać, książka byłaby rewelacyjna :)

Uff. Jest 04.15 rano, lecę spać :)

Życzę Wam miłej niedzieli i mam nadzieję, że teraz będziemy się spotykać częściej :)

Pozdrawiam, ula

poniedziałek, 20 lutego 2012

Podsumowanie roku 2011 i plany na 2012.

Witam Was serdecznie!

Widzę, że liczba Czytelników mojego bloga konsekwentnie wzrasta - dziękuję Wam bardzo! :)

Mamy połowę, właściwie koniec lutego i myślę, że teraz spokojnie mogę zrobić małe podsumowanie.

W roku 2011 zaczęłam tak naprawdę uczyć się rosyjskiego i czeskiego. O ile jestem w stanie powiązać swoją przyszłość z językiem naszych wschodnich sąsiadów, to czeski trochę mnie martwi. Owszem, potrafię powiedzieć po czesku, kim był Vaclav Havel, gdzie leży Republika Czeska i co robią Katka i Viktor każdego dnia... ale to wszystko. Mam poważne problemy ze słuchaniem (dzięki naszemu cudownie nastroszonemu, wiecznie znudzonemu Panu Docentowi, wymawiającemu wszystko przesadnie wyraźnie i powoli...) i tak naprawdę nie potrafiłabym jeszcze chyba nawet kupić chleba w piekarni.

Jeśli chodzi o rosyjski, to gdybym nie odpuściła sobie pod koniec semestru, byłabym nawet zadowolona. Tutaj szwankuje trochę wymowa, ale to wyłącznie moja wina, przyznaję się bez bicia. Mimo wszystko potrafię sklecić kilka zdań bez kretyńskiego uczenia się na pamięć krótkich tekstów, które i tak do niczego by mi się nie przydały.

Chorwacki :) Koleje losu sprawiły, że od niedawno związałam się z obywatelem chorwackim :) Moja motywacja dotycząca nauki języka natychmiast wzrosła i "Chcę nauczyć się chorwackiego" zamieniło się w zwykłe "Nauczę się". Jak do tej pory nie uczyłam się jakimś specjalnym systemem - umiem już trochę kląć, wyznawać uczucia po chorwacku i coraz więcej rozumiem. Mimo, że z braku czasu nie zdarzyło mi się jeszcze zajrzeć do podręcznika, powoli zaczynam rozumieć podstawową gramatykę i niesamowicie szybko zapamiętuję nowe zwroty i słówka. Bardzo mnie to cieszy, bo ten język stał się dla mnie priorytetem :)

Jeśli chodzi o plany na rok 2012, to mam zamiar kontynuować naukę tych trzech języków i chwilowo odstawić na drugi plan inne, co do których miałam jakieś plany. Myślę, że 3 języki to w tej chwili moje maksimum, a nie chcę się zniechęcać. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w kwietniu powinien rozpocząć się kurs chorwackiego na mojej uczelni. Zależy mi na tym i chciałabym móc skupić się na nauce. Zobaczymy, na jak długo wystarczy mi zapału :)

Pozdrawiam Was serdecznie i przesyłam spóźnione życzenia wszystkiego najlepszego w 2012 roku!

ula

Z pamiętnika poliglotki

Od mojego ostatniego wpisu minęło 7 lat. To sporo czasu i oczywiście wiele się od tego czasu zmieniło (choć nie wszystko). Nadal interesuję ...